Mieszkam w
Paryżu od ponad dziesięciu lat i do
niedawna byłam przekonana, że żaden Francuz – a może raczej Paryżanin,
bo większość Francuzów spoza Paryża prosi, żeby ich z Paryżanami nie
mylić - nie zdoła mnie już zaskoczyć brakiem wiedzy na temat Pąolski i
Polaków.
Nasze kraje dzielą tylko Niemcy, z Bolesławca
do Creutzwaldu w Lotaryngii mamy niecałe 700 km, a jednak dla wielu
Francuzów jesteśmy przybyszami z bardzo, bardzo daleka.
Koledzy z pracy dziwią się, gdy biorę dzień urlopu, żeby
przedłużyć sobie week-end i polecieć do Polski. Jedna z koleżanek
zapytała mnie nawet kiedyś czy warto na tak krótko, bo przecież ledwo
dojdę do siebie po „jet lagu”, czyli mówiąc bardziej uczenie i po
polsku po „zespole nagłej zmiany strefy czasowej”, a tu już
trzeba wracać. No cóż, może to ja przesadzam. Nie pracuję przecież w
Creutzwaldzie tylko w Paryżu i nie wybierałam się samochodem do Bolesławca,
tylko samolotem do Warszawy, ale z drugiej strony nawet gdyby ktoś pragnął
się udać samochodem z Nantes do Ustrzyk Dolnych, zahaczając przy tym o Austrię,
Czechy i Słowację, to dojechałby może i nieco zmęczony ale jednak w niecałą
dobę. Gdzie więc koleżanka umiejscowiła mój kraj i skąd przyszedł jej
do głowy ten „jet lag”…?
Pamiętam też zabawną historię, gdy weszłam do eleganckiego
butiku w XVII dzielnicy Paryża, a ekspedientka „rozpoznawszy” mój akcent
zapytała, czy mogę jej przetłumaczyć jakiś krótki tekst z rosyjskiego. Gdy
starałam się jej wytłumaczyć, że nie jestem Rosjanką tylko Polką warknęła,
że to przecież to samo, a jeżeli nawet nie dokładnie to samo, to przynajmniej
alfabet jest ten sam. Wychodząc z butiku usłyszałam, jak się skarżyła innej
klientce, że coraz trudniej teraz na świecie o życzliwego
człowieka.
Osobiście uważam, że podobnych sądów nie należy rzucać
pochopnie, gdyż można kogoś niesłusznie skrzywdzić. Jakiś czas temu nawet sama
niesprawiedliwie osądziłam pewną uroczą staruszkę, która wymusiła na mnie
pierwszeństwo w kolejce do kasy w supermarkecie. Pragnę tu zaznaczyć, że
na ogół bez przymusu ustępuję miejsca staruszkom – tak w
tramwaju, jak i w kolejce, jednak tym razem okoliczności były wyjątkowe, gdyż
byłam w zaawansowanej ciąży i pragnęłam kupić kilka niezbędnych produktów
żywnościowych, gdy tymczasem staruszka była nader krewka, a kupowała
cztery piwa.
Zdenerwowałam się wówczas bardzo, kobiety w ciąży łatwo
histeryzują, i zarzuciłam starszej pani brak wstydu. Zmieszana
kobieta serdecznie mnie przeprosiła i powiedziała,
że ona te piwa kupuje wcale nie dla siebie, tylko że pod sklepem
koczuje cała grupa polskich kloszardów, takie strasznie bidaki, i że to
dla nich... Ja zresztą doskonale znam tych kloszardów z widzenia. Dniami stoją
pod sklepem, albo śpią w namiocie między miejskim garażem a
śmietnikiem, nocami natomiast piją piwo na ławeczce pod moimi
oknami. Nie mam zwyczaju włóczyć się po zmroku po mieście, ale czasem śpię
przy otwartym oknie i słyszę różne rodzime zwroty – najczęściej ogólnie uważane
za obraźliwe.
Zawsze się boję, że gdy się zorientują, że jestem Polką,
to zaczną się upominać o jakąś regularną zapomogę z mojej strony –
dlatego od maleńkości przestrzegam starszą córkę, żeby przechodząc koło tej
grupki Lechitów nie odzywała się do mnie ani słowem po polsku.
Jeśli ktoś miałby jeszcze w tej sprawie jakieś
wątpliwości, przyznam otwarcie – nie darzę sympatią polskich kloszardów.
Nie darzę i już. Uważam, że psują nam opinię w świecie, a nie ukrywajmy
- ludzie mają skłonności do generalizowania.
Nawet ja sama czasem generalizuję, na przykład
wspomnianych wyżej rodaków nazywam kloszardami spod śmietnika, a wiem
doskonale, że przynajmniej jeden z nich z całą pewnością bezdomnym
nie jest. Obudził mnie przecież kiedyś w środku nocy, gdy donośnym
głosem tłumaczył jednemu z kompanów dlaczego nie zaprasza go do siebie:
- Roman, ty jesteś mój najlepszy kolega. Ja bym cię k…
zaprosił na obiad, ale ja nie wiem czy ty jadasz na ostro, czy na słodko (…).
Ach ta moja skłonność do dygresji… Chciałam pisać o
Gdańsku, o Günterze i o tym, jak niespodziewanie udało się komuś mnie
zadziwić, a tymczasem rozpisuję się o zespole
nagłej zmiany strefy czasowej i polskich , przepraszam za
wyrażenie, kloszardach. Może problem polega na tym, że nie dane mi
było tak naprawdę poznać Güntera. Rozminęliśmy się podobno
dosłownie o niecałą dobę.
To była piękna letnia sobota – dzień wesela naszych
przyjaciół. Zarówno merostwo, w którym miał odbyć się ślub, jak i dom
kultury, w którym organizowano wesele, znajdowały się na drugim
końcu Paryża. Wiedząc, że mąż mój - człowiek na co
dzień bardzo stateczny i poważny - podczas spotkań z kolegami ze
studiów zamienia się w niesfornego uczniaka, postanowiłam zapobiec wypadkowi,
któremu byśmy niechybnie ulegli wracając z wesela samochodem i zarezerwowałam
nocleg w maleńkim pensjonacie typu bed & brakfast, znajdującym się tuż
koło wspomnianego domu kultury.
Wszyscy się dziwili, że chcę wydawać pieniądze na nocleg,
zamiast po prostu wrócić po zabawie do domu. W końcu we Francji żaden
posiłek nie może się odbyć bez przynajmniej dwóch
kieliszków wina, a wielu siada za kółkiem po jednym… co ja
piszę, po kilku głębszych.
Ktoś mógłby pomyśleć, że można prowadzić na rauszu do
czasu, aż nas złapie policja – nic bardziej mylnego.
Kilka lat temu jechałam z moim mężem, wtedy jeszcze
narzeczonym, samochodem. Trochę się bałam, bo wiedziałam, że wypił duże piwo i
przynajmniej dwa kieliszki wina, ale byłam wtedy młoda, on obiecał, że będzie
jechał ostrożnie, taksówkę w Paryżu złapać ciężko, a jak się już nawet ją
złapie to potem trzeba zapłacić tyle, co za prywatny aeroplan, słowem...
wsiadłam. Gdy zatrzymała nas policja narzeczony, nim wysiadł z samochodu,
przekazał mi kilka ważnych informacji – co gdzie leży w jego mieszkaniu i co mu
się przyda w areszcie, gdy tymczasem pan policjant podał mu balonik, a po
sprawdzeniu poziomu alkoholu, życzył nam bezpiecznej jazdy i przeprosił, że nas
w ogóle zaczepił. Dodał nawet, żeby już więcej nie pić, ale chyba dla
żartów, bo szeroki uśmiech nie opuszczał jego ust.
No ale cóż, z wiekiem zdrowy rozsądek wygrywa z brawurą,
dlatego mimo sprzeciwów męża uparłam się na nocleg w pensjonacie. Między
ślubem, a weselem udało nam się znaleźć wolną chwilę, żeby odebrać klucze
do naszego pokoju. Właścicielka
pensjonatu, domyślając się po naszym ubiorze, że ma do czynienia
z gośćmi weselnymi przyjęła nas z nieukrywanym przerażeniem w oczach. Usiłowała
nas nawet namówić do zmiany planów i pozostanie w sali weselnej –
było przecież tak pięknie, że aż szkoda przerywać tańce przed świtem.
Gdy wyjaśniliśmy, że zdecydowaliśmy się celowo
wrócić wcześniej z wesela i spać u niej, bo rano musimy odebrać dzieci od
rodziny, z rezygnacją pokręciła głową, zgodziła się wydać nam klucze
i obiecała nakryć nazajutrz do śniadania na naszym małym tarasie, żebyśmy nie
musieli się fatygować do wspólnej sali jadalnej.
Ku naszemu zdziwieniu o poranku okazało się, że taras
jest pusty, a na stole nie leży nawet serweta – nie mówiąc już o
śniadaniu. Zdecydowaliśmy się więc, choć nie bez
strachu, udać do jadalni. Przy stole nie było żywego ducha, jednak gdy
tylko usiedliśmy pojawiła się nasza gospodyni z bagietką, oświadczając
już od samych drzwi, że nie spodziewała się nas przed południem i mamy
szczęście, że zdążyła pójść po pieczywo. Goście weselni – jak nam wyjaśniła –
rzadko budzą się przed 11-tą, a pokoje
opuszczają już po rozpoczęciu nowej doby hotelowej, za którą naturalnie
nie chcą płacić. Dlatego też, gdy tylko dowiaduje się, że w
domu kultury szykuje się jakieś wesele, natychmiast wywiesza
tabliczkę z informacją o braku wolnych pokoi. Nam się udało zarezerwować pokój
na stronie internetowej pensjonatu, gdyż stroną
internetową zajmuje się jej syn, który teraz akurat
wyjechał na wakacje.
Gdy oddaliśmy klucze od pokoju
nieco się rozluźniła i przeprosiła za swoje nerwowe zachowanie
dodając, że to wszystko co mówiła naturalnie nie dotyczyło nas, gdyż my
jesteśmy gośćmi wzorowymi i nikt by nawet nie pomyślał, że weselnymi.
Chyba naprawdę nas polubiła, bo przysiadła się
do naszego stołu i zaczęła śmiać z samej siebie, że w ogóle wspomniała o
opłacie za dodatkową dobę hotelową. Wyznała nam bowiem, że wynajmuje
pokoje, bo lubi kontakty międzyludzkie, a na dochodach nie zależy jej
prawie wcale, gdyż pieniędzy posiada w nadmiarze.
Częstując nas bagietką z konfiturą domowej
roboty, zapytała skąd pochodzi mój akcencik - naturalnie niezwykle uroczy.
Różne niepokojące myśli zaczęły przebiegać mi przez głowę.
- Nie lubi weselników, teraz pyta mnie o akcent…
Poczułam, że coś wisi w powietrzu.
Pewnie już poprzedniego dnia, gdy
przyszliśmy odebrać klucze poznała, że jestem Polką i bała się,
że w nocy zacznę rozrabiać po pijaku. Wszak we Francji nie jeden raz
spotkałam się z powiedzeniem: „pijany jak Polak (fr. saoul comme
un Polonais)”. Jak wyjaśnił mi pewien francuski inżynier, po raz
pierwszy określenia tego użył Napoleon Bonaparte po bitwie pod Frydlandem.
Po spektakularnym zwycięstwie,
żołnierze Napoleona pili przez trzy dni bez przerwy, gdy tymczasem
Rosjanie przygotowywali się do kontrataku. Gdy doszło wreszcie do starcia,
okazało się, że jedynie polskie oddziały były zdolne stawić czoła wrogowi.
Następnego dnia Napoleon upomniał żołnierzy słowami : „jeśli już musicie pić,
to pijcie jak Polacy”- upomnienie to miało więc znaczenie jak
najbardziej pozytywne.
Niestety słowa wodza przeszły do historii w uproszczonej
formie: „pijany jak Polak” i mało kto zna w obecnych czasach ich
genezę.
Zaskoczona pytaniem o uroczy mój akcent
wyjaśniłam siląc się na dumę, że pochodzi on z Polski. Ku mojemu
zdziwieniu pani bardzo się ucieszyła, gdyż jak się okazało
jej życiowy partner, który kilka lat temu zajął miejsce męża
nieboszczyka jest Niemcem, a jak wszyscy wiedzą Polak, Niemiec dwa
bratanki.
Zanurzając się coraz głębiej w opowieść o
ukochanym, noszącym wdzięczne imię Günter i bardzo męskie
nazwisko von Laube, pani wyznała, że nieszczęsny chłopak
nie miał lekkiego życia, gdyż urodził się w 1943 roku,
stracił dziadka na wojnie, a potem również rodziców (na domiar złego
był jedynakiem) i zapytała czy ja sobie w ogóle wyobrażam jaki
on biedny ten jej Günter i jego rodzina – otoczona swego czasu
hordą Rosjan....
Zbyłam panią filozoficznym milczeniem, nie zważając na
to, że mój mąż zaczął wydawać dźwięki wskazujące na
krztuszenie się truskawką z konfitury.
Pani gospodyni ciągnęła tymczasem opowieść
o Günterze, a po chwili zadumy stwierdziła, że tak właściwie to on chyba
nawet nie jest Niemcem tylko Polakiem, bo pochodzi z miasta “Gdonsk”. Mąż
znów się zakrztusił i ścisnął mnie pod stołem za kolano, jakby
ten rozpaczliwy gest miał zapobiec memu wybuchowi. Ja jednak nad
wyraz opanowana odparłam grzecznie, że jak się człek nazywa
Günter von Laube to raczej jednak jest Niemcem, ale jeśli pani
chce to na sto procent ustalić, powinna zapytać
Güntera, czy jego ojciec i dziad służyli w Wojsku Polskim czy w
Wermachcie (o opcji z SS dyplomatycznie nie wspomniałam), jakim językiem się do
niego w domu zwracano i sprawdzić różne inne tego typu detale
pozwalające rzucić jasne światło na tożsamość mężczyzny.
Pani na te słowa doznała olśnienia i stwierdziła już z
całą stanowczością, że Günter jednak był Niemcem, bo przecież “Gdonsk” to
wcześniej nie była Polska, tylko Prusy.
Na moje delikatne pytanie, czy słyszała o zaborach
otrzymałam odpowiedź wymijającą, że historia Europy jest doprawdy pasjonująca,
a gdy po jakimś czasie opuszczaliśmy naszą gospodynię, ta wyraziła
żal, że Günter musiał akurat teraz wyjechać - nie wiem czy
do vaterlandu, czy może do Gdańska - bo byłby mną
urzeczony i z pewnością miałby mi wiele do opowiedzenia.
Często wracam myślami do tamtego poranka i do tamtej
pani. Myślę też o tajemniczym, ukrzywdzonym przez wojnę Günterze von Laube.
Zastanawiam się jak wyglądałaby nasza rozmowa przy
śniadaniu, gdyby wtedy akurat gdzieś nie wyjechał. Jakie było jego spojrzenie
na Gdańsk i dlaczego nie podzielił się nim ze swoją francuską narzeczoną?
Wielka szkoda, że nie dane mi było wymienić z nim
poglądów na naszą wspólną historię.
Cieszy się natomiast z tego mój mąż, bo obiecał swoim
rodzicom, że odbierzemy od nich dzieci przed południem.