sobota, 12 marca 2016

„International day of caring” w korporacyjnym wydaniu.

Pewna znana amerykańska korporacja z siedzibą w Paryżu, w której swego czasu pracowałam jako konsultantka, co roku brała czynny udział w obchodach Międzynarodowego Dnia Wolontariatu.
Obchody te były dla mnie czymś nowym i czekałam na nie z dużym zainteresowaniem i niecierpliwością.
Gdy nadszedł wielki dzień, zostaliśmy podzieleni na trzy grupy. Koledzy z pierwszej mieli zorganizować uroczysty podwieczorek, w którym można było uczestniczyć po złożeniu do puli bonów obiadowych. Druga grupa poprowadziła kolektę żywności w supermarketach, a żywność ta wraz z bonami obiadowymi, stanowiącymi część naszego wynagrodzenia, została przekazana „Les Restos du Cœur” - bardzo popularnej we Francji sieci zajmującej się dożywianiem najuboższych.
Ja znalazłam się w trzeciej grupie, która pojechała do wyznaczonej restauracji, by pomagać wolontariuszom w przygotowywaniu i wydawaniu posiłków.
Akcji przyświecał szlachetny cel, dlatego podeszliśmy do niej wszyscy z wielkim zapałem. Zapał ów nieco przygasł, gdy okazało się, że mamy jechać w specjalnie zamówionych na tę okazję koszulkach, reklamujących naszą korporację i informujących o szlachetności jej pracowników.
Jeszcze trudniej było już na miejscu, gdy szefostwo odpowiedzialne za logistykę kazało nam się ustawić do grupowego zdjęcia z chochlami do rozlewania zupy i bagietkami na tle kotłów z jedzeniem i odrapanych ścian stołówki.
„Jesteśmy najlepsi! Jesteśmy jedną drużyną!” – zaintonował dźwięcznie nasz dyrektor, nie zwracając zupełnie uwagi na ironiczne uśmiechy wolontariuszy spoza „drużyny mistrzów”.
Zażenowani postanowiliśmy przejść do czynu i poprosiliśmy kierowniczkę restauracji o jakieś konkretne zadania.
- Po pierwsze nie bójcie się – krzyknęła starsza pani, podając nam plastikowe fartuchy i rękawiczki. – Większość klientów to bardzo mili i kulturalni ludzie i posiłki odbywają się bez najmniejszych scysji. Zdarza się naturalnie czasem, że ktoś kogoś potrąci, albo ubrudzi jedzeniem i dochodzi do bójki. Wtedy tworzą się dwa obozy: biali i Arabowie, a w kilka minut później tworzy się też trzeci – Polacy, którzy wszystkich sztorcują.
Koledzy byli w siódmym niebie.
- Będziesz uspokajać – zaproponował ze śmiechem mój manager - Anglik, aczkolwiek Lechita po babce, a nieco zakłopotana swoją gafą kierowniczka wyjaśniła, że Polacy to nie są źli ludzie, tylko mają nieco za silne charaktery, no i niepotrzebnie nadużywają alkoholu.
Tymczasem zaczęli się zbierać pierwsi konsumenci więc zakrywając kompromitujące koszulki fartuchami przystąpiliśmy do wydawania posiłków, a czas ich wydawania okazał się dla mnie pełnym niespodzianek, tak pozytywnych, jak i negatywnych.
Mieszkam we Francji od przeszło dziesięciu lat, wiec byłoby hipokryzją z mojej strony napisać, że zdziwił mnie fakt, iż w „Restauracjach Serca” nie serwuje się wieprzowiny. Gdy spytałam kiedyś dyrektorki szkoły, do której chodzą moje dzieci, dlaczego ferie, powszechnie nazywane wielkanocnymi, przypadają często zupełnie nie wtedy, co Wielkanoc, odpowiedziała mi z wyższością, że Francja jest krajem laickim. 
Zezłościła się jednak na mnie, gdy drążąc temat ośmieliłam się zapytać dlaczego wobec tego, zapisując dziecko do stołówki szkolnej, można zaznaczyć, że nie je ono wieprzowiny, nie można natomiast poprosić o posiłki wegetariańskie, lub pozbawione innego rodzaju mięs. Nie chciałam, żeby ktoś się na mnie znowu złościł, więc w Restauracji Serca postanowiłam o nic drażliwego nie pytać.
Znacznie bardziej niż w przypadku wieprzowiny zaskoczył mnie natomiast fakt, że większość klientów stanowili ludzie czyści i uprzejmi, a jedynie czterech roztaczało wokół siebie woń nieprzetrawionej wódki - do tego, ku mej dumie i uciesze, nie byli to moi współziomkowie.
Z początkowym niedowierzaniem, które z czasem przemieniło się we mnie w uznanie, zaobserwowałam, że klienci restauracji nie rzucają się na wydawane posiłki, tylko z zachowaniem pełnej godności grymaszą i zadają pytania typu: „To ryba? Ale co to za ryba, bo ja nie wszystkie ryby lubię.”
Wielu prosiło o mniejsze porcje, a czasem o wprowadzenie drobnych zmian na talerzu: mniej, więcej sosu, sama marchew bez ryby, czy mięsa itd.
Słowem, pozwalali sobie na kaprysy niczym w drogiej, luksusowej restauracji, ale tylko jeden z czterystu konsumentów nakrzyczał na mojego kolegę, że nie chce ryby, tylko kotlet, a na moje pytanie czy ma ochotę na zupę, warknął : „do pani jeszcze nie doszedłem – nie pali się!”.

Gdy pora obiadu minęła, a w Restauracji Serca zrobiło się pusto, wolontariusze poprosili nas o pomoc przy myciu stołów. Niestety nie mogliśmy zostać, o godzinie 15ej mieliśmy cotygodniową międzynarodową wideokonferencję z innymi oddziałami firmy. Szlachetnej akcji naszej drużyny mistrzów miano poświęcić wielki, kolorowy slajd. Trzeba było na czas dostarczyć zdjęcia no i… serdecznie podziękować kolegom z innych krajów za ich „spontaniczny” aplauz.


piątek, 11 marca 2016

Polak, Niemiec, dwa bratanki, czyli Paryż tysiące kilometrów od Polski i różne spojrzenia na Gdańsk.


Mieszkam w Paryżu od ponad dziesięciu lat i do niedawna byłam przekonana, że żaden Francuz – a może raczej Paryżanin, bo większość Francuzów spoza Paryża prosi, żeby ich z Paryżanami nie mylić - nie zdoła mnie już zaskoczyć brakiem wiedzy na temat Pąolski i Polaków.
Nasze kraje dzielą tylko Niemcy, z Bolesławca do Creutzwaldu w Lotaryngii mamy niecałe 700 km, a jednak dla wielu Francuzów jesteśmy przybyszami z bardzo, bardzo daleka.
Koledzy z pracy dziwią się, gdy biorę dzień urlopu, żeby przedłużyć sobie week-end i polecieć do Polski. Jedna z koleżanek zapytała mnie nawet kiedyś czy warto na tak krótko, bo przecież ledwo dojdę do siebie po „jet lagu”, czyli mówiąc bardziej uczenie i po polsku po „zespole nagłej zmiany strefy czasowej”, a tu już trzeba wracać. No cóż, może to ja przesadzam. Nie pracuję przecież w Creutzwaldzie tylko w Paryżu i nie wybierałam się samochodem do Bolesławca, tylko samolotem do Warszawy, ale z drugiej strony nawet gdyby ktoś pragnął się udać samochodem z Nantes do Ustrzyk Dolnych, zahaczając przy tym o Austrię, Czechy i Słowację, to dojechałby może i nieco zmęczony ale jednak w niecałą dobę. Gdzie więc koleżanka umiejscowiła mój kraj i skąd przyszedł jej do głowy ten „jet lag”…?
Pamiętam też zabawną historię, gdy weszłam do eleganckiego butiku w XVII dzielnicy Paryża, a ekspedientka „rozpoznawszy” mój akcent zapytała, czy mogę jej przetłumaczyć jakiś krótki tekst z rosyjskiego. Gdy starałam się jej wytłumaczyć, że nie jestem Rosjanką tylko Polką warknęła, że to przecież to samo, a jeżeli nawet nie dokładnie to samo, to przynajmniej alfabet jest ten sam. Wychodząc z butiku usłyszałam, jak się skarżyła innej klientce, że coraz trudniej teraz na świecie o życzliwego człowieka.
Osobiście uważam, że podobnych sądów nie należy rzucać pochopnie, gdyż można kogoś niesłusznie skrzywdzić. Jakiś czas temu nawet sama niesprawiedliwie osądziłam pewną uroczą staruszkę, która wymusiła na mnie pierwszeństwo w kolejce do kasy w supermarkecie. Pragnę tu zaznaczyć, że na ogół bez przymusu ustępuję miejsca staruszkom – tak w tramwaju, jak i w kolejce, jednak tym razem okoliczności były wyjątkowe, gdyż byłam w zaawansowanej ciąży i pragnęłam kupić kilka niezbędnych produktów żywnościowych, gdy tymczasem staruszka była nader krewka, a kupowała cztery piwa.
Zdenerwowałam się wówczas bardzo, kobiety w ciąży łatwo histeryzują, i zarzuciłam starszej pani brak wstydu. Zmieszana kobieta serdecznie mnie przeprosiła  i powiedziała, że ona te piwa kupuje wcale nie dla siebie, tylko że pod sklepem koczuje cała grupa polskich kloszardów, takie strasznie bidaki, i że to dla nich... Ja zresztą doskonale znam tych kloszardów z widzenia. Dniami stoją pod sklepem, albo śpią w namiocie między miejskim garażem a śmietnikiem, nocami natomiast piją piwo na ławeczce pod moimi oknami. Nie mam zwyczaju włóczyć się po zmroku po mieście, ale czasem śpię przy otwartym oknie i słyszę różne rodzime zwroty – najczęściej ogólnie uważane za obraźliwe.
Zawsze się boję, że gdy się zorientują, że jestem Polką, to zaczną się upominać o jakąś regularną zapomogę z mojej strony – dlatego od maleńkości przestrzegam starszą córkę, żeby przechodząc koło tej grupki Lechitów nie odzywała się do mnie ani słowem po polsku.
Jeśli ktoś miałby jeszcze w tej sprawie jakieś wątpliwości, przyznam otwarcie – nie darzę sympatią polskich kloszardów. Nie darzę i już. Uważam, że psują nam opinię w świecie, a nie ukrywajmy - ludzie mają skłonności do generalizowania.
Nawet ja sama czasem generalizuję, na przykład wspomnianych wyżej rodaków nazywam kloszardami spod śmietnika, a wiem doskonale, że przynajmniej jeden z nich z całą pewnością bezdomnym nie jest. Obudził mnie przecież kiedyś w środku nocy, gdy donośnym głosem tłumaczył jednemu z kompanów dlaczego nie zaprasza go do siebie:
- Roman, ty jesteś mój najlepszy kolega. Ja bym cię k… zaprosił na obiad, ale ja nie wiem czy ty jadasz na ostro, czy na słodko (…).
Ach ta moja skłonność do dygresji… Chciałam pisać o Gdańsku, o Günterze i o tym, jak niespodziewanie udało się komuś mnie zadziwić, a tymczasem rozpisuję się o zespole nagłej zmiany strefy czasowej i polskich , przepraszam za wyrażenie, kloszardach. Może problem polega na tym, że nie dane mi było tak naprawdę poznać Güntera. Rozminęliśmy się podobno dosłownie o niecałą dobę.
To była piękna letnia sobota – dzień wesela naszych przyjaciół. Zarówno merostwo, w którym miał odbyć się ślub, jak i dom kultury, w którym organizowano wesele, znajdowały się na drugim końcu Paryża.  Wiedząc, że mąż mój - człowiek na co dzień bardzo stateczny i poważny - podczas spotkań z kolegami ze studiów zamienia się w niesfornego uczniaka, postanowiłam zapobiec wypadkowi, któremu byśmy niechybnie ulegli wracając z wesela samochodem i zarezerwowałam nocleg w maleńkim pensjonacie typu bed & brakfast, znajdującym się tuż koło wspomnianego domu kultury.
Wszyscy się dziwili, że chcę wydawać pieniądze na nocleg, zamiast po prostu wrócić po zabawie do domu. W końcu we Francji żaden posiłek nie może się odbyć bez przynajmniej dwóch kieliszków wina, a wielu siada za kółkiem po jednym… co ja piszę, po kilku głębszych.
Ktoś mógłby pomyśleć, że można prowadzić na rauszu do czasu, aż nas złapie policja – nic bardziej mylnego.
Kilka lat temu jechałam z moim mężem, wtedy jeszcze narzeczonym, samochodem. Trochę się bałam, bo wiedziałam, że wypił duże piwo i przynajmniej dwa kieliszki wina, ale byłam wtedy młoda, on obiecał, że będzie jechał ostrożnie, taksówkę w Paryżu złapać ciężko, a jak się już nawet ją złapie to potem trzeba zapłacić tyle, co za prywatny aeroplan, słowem... wsiadłam. Gdy zatrzymała nas policja narzeczony, nim wysiadł z samochodu, przekazał mi kilka ważnych informacji – co gdzie leży w jego mieszkaniu i co mu się przyda w areszcie, gdy tymczasem pan policjant podał mu balonik, a po sprawdzeniu poziomu alkoholu, życzył nam bezpiecznej jazdy i przeprosił, że nas w ogóle zaczepił. Dodał nawet, żeby już więcej nie pić, ale chyba dla żartów, bo szeroki uśmiech nie opuszczał jego ust.
No ale cóż, z wiekiem zdrowy rozsądek wygrywa z brawurą, dlatego mimo sprzeciwów męża uparłam się na nocleg w pensjonacie. Między ślubem, a weselem udało nam się znaleźć wolną chwilę, żeby odebrać klucze do naszego pokoju. Właścicielka pensjonatu, domyślając się po naszym ubiorze, że ma do czynienia z gośćmi weselnymi przyjęła nas z nieukrywanym przerażeniem w oczach. Usiłowała nas nawet namówić do zmiany planów i pozostanie w sali weselnej – było przecież tak pięknie, że aż szkoda przerywać tańce przed świtem.
Gdy wyjaśniliśmy, że zdecydowaliśmy się celowo wrócić wcześniej z wesela i spać u niej, bo rano musimy odebrać dzieci od rodziny, z rezygnacją pokręciła głową, zgodziła się wydać nam klucze i obiecała nakryć nazajutrz do śniadania na naszym małym tarasie, żebyśmy nie musieli się fatygować do wspólnej sali jadalnej.
Ku naszemu zdziwieniu o poranku okazało się, że taras jest pusty, a na stole nie leży nawet serweta – nie mówiąc już o śniadaniu. Zdecydowaliśmy się więc, choć nie bez strachu, udać do jadalni. Przy stole nie było żywego ducha, jednak gdy tylko usiedliśmy pojawiła się nasza gospodyni z bagietką, oświadczając już od samych drzwi, że nie spodziewała się nas przed południem i mamy szczęście, że zdążyła pójść po pieczywo. Goście weselni – jak nam wyjaśniła – rzadko budzą się przed 11-tą, a pokoje opuszczają już po rozpoczęciu nowej doby hotelowej, za którą naturalnie nie chcą płacić. Dlatego też, gdy tylko dowiaduje się, że w domu kultury szykuje się jakieś wesele, natychmiast wywiesza tabliczkę z informacją o braku wolnych pokoi. Nam się udało zarezerwować pokój na stronie internetowej pensjonatu, gdyż stroną internetową zajmuje się jej syn, który teraz akurat wyjechał na wakacje.
Gdy oddaliśmy klucze od pokoju nieco się rozluźniła i przeprosiła za swoje nerwowe zachowanie dodając, że to wszystko co mówiła naturalnie nie dotyczyło nas, gdyż my jesteśmy gośćmi wzorowymi i nikt by nawet nie pomyślał, że weselnymi.
Chyba naprawdę nas polubiła, bo przysiadła się do naszego stołu i zaczęła śmiać z samej siebie, że w ogóle wspomniała o opłacie za dodatkową dobę hotelową. Wyznała nam bowiem, że wynajmuje pokoje,  bo lubi kontakty międzyludzkie, a na dochodach nie zależy jej prawie wcale, gdyż pieniędzy posiada w nadmiarze.
Częstując nas bagietką z konfiturą domowej roboty, zapytała skąd pochodzi mój akcencik - naturalnie niezwykle uroczy.
Różne niepokojące myśli zaczęły przebiegać mi przez głowę.
- Nie lubi weselników, teraz pyta mnie o akcent… Poczułam, że coś wisi w powietrzu.
Pewnie już poprzedniego dnia, gdy przyszliśmy odebrać klucze poznała, że jestem Polką i bała się, że w nocy zacznę rozrabiać po pijaku. Wszak we Francji nie jeden raz spotkałam się z powiedzeniem: „pijany jak Polak (fr. saoul comme un Polonais)”. Jak wyjaśnił mi pewien francuski inżynier, po raz pierwszy określenia tego użył Napoleon Bonaparte po bitwie pod Frydlandem.
Po spektakularnym zwycięstwie, żołnierze Napoleona pili przez trzy dni bez przerwy, gdy tymczasem Rosjanie przygotowywali się do kontrataku. Gdy doszło wreszcie do starcia, okazało się, że jedynie polskie oddziały były zdolne stawić czoła wrogowi. Następnego dnia Napoleon upomniał żołnierzy słowami : „jeśli już musicie pić, to pijcie jak Polacy”- upomnienie to miało więc znaczenie jak najbardziej pozytywne.
Niestety słowa wodza przeszły do historii w uproszczonej formie: „pijany jak Polak” i mało kto zna w obecnych czasach ich genezę.
Zaskoczona pytaniem o uroczy mój akcent wyjaśniłam siląc się na dumę, że pochodzi on z Polski. Ku mojemu zdziwieniu pani bardzo się ucieszyła, gdyż jak się okazało jej życiowy partner, który kilka lat temu zajął miejsce męża nieboszczyka jest Niemcem, a jak wszyscy wiedzą Polak, Niemiec dwa bratanki.
Zanurzając się coraz głębiej w opowieść o ukochanym, noszącym wdzięczne imię  Günter i bardzo męskie nazwisko von Laube, pani wyznała, że nieszczęsny chłopak nie miał lekkiego życia, gdyż urodził się w 1943 roku,  stracił dziadka na wojnie, a potem również rodziców (na domiar złego był jedynakiem) i zapytała czy ja sobie w ogóle wyobrażam jaki on biedny ten jej Günter i jego rodzina – otoczona swego czasu hordą Rosjan....
Zbyłam panią filozoficznym milczeniem, nie zważając na to, że mój mąż zaczął wydawać dźwięki wskazujące na krztuszenie się truskawką z konfitury.
Pani gospodyni ciągnęła tymczasem opowieść o Günterze, a po chwili zadumy stwierdziła, że tak właściwie to on chyba nawet nie jest Niemcem tylko Polakiem, bo pochodzi z miasta “Gdonsk”. Mąż znów się zakrztusił i ścisnął mnie pod stołem za kolano, jakby ten rozpaczliwy gest miał zapobiec memu wybuchowi. Ja jednak nad wyraz opanowana odparłam grzecznie, że jak się człek nazywa Günter von Laube to raczej jednak jest Niemcem, ale jeśli pani chce to na sto procent ustalić, powinna zapytać Güntera, czy jego ojciec i dziad służyli w Wojsku Polskim czy w Wermachcie (o opcji z SS dyplomatycznie nie wspomniałam), jakim językiem się do niego w domu zwracano i sprawdzić różne inne tego typu detale pozwalające rzucić jasne światło na tożsamość mężczyzny.
Pani na te słowa doznała olśnienia i stwierdziła już z całą stanowczością, że Günter jednak był Niemcem, bo przecież “Gdonsk” to wcześniej nie była Polska, tylko Prusy.
Na moje delikatne pytanie, czy słyszała o zaborach otrzymałam odpowiedź wymijającą, że historia Europy jest doprawdy pasjonująca, a gdy po jakimś czasie opuszczaliśmy naszą  gospodynię, ta wyraziła żal, że Günter musiał akurat teraz wyjechać - nie wiem czy do vaterlandu, czy może do Gdańska - bo byłby mną urzeczony i z pewnością miałby mi wiele do opowiedzenia.

Często wracam myślami do tamtego poranka i do tamtej pani. Myślę też o tajemniczym, ukrzywdzonym przez wojnę Günterze von Laube.
Zastanawiam się jak wyglądałaby nasza rozmowa przy śniadaniu, gdyby wtedy akurat gdzieś nie wyjechał. Jakie było jego spojrzenie na Gdańsk i dlaczego nie podzielił się nim ze swoją francuską narzeczoną?
Wielka szkoda, że nie dane mi było wymienić z nim poglądów na naszą wspólną historię.

Cieszy się natomiast z tego mój mąż, bo obiecał swoim rodzicom, że odbierzemy od nich dzieci przed południem.