sobota, 9 kwietnia 2016

„Dziewczynki z ulicy Oberkampf”





Do Auschwitz pojechałam zbyt wcześnie, bo już jako dziesięcioletnie dziecko. Wrażenia z tej wizyty okazały się dla mnie zbyt wstrząsające, by móc ją jeszcze kiedykolwiek powtórzyć. Nie wszystko wtedy zrozumiałam, a jednak zostały w mojej pamięci liczne migawki, niczym klatki z przerażającego filmu: ścięte włosy na ziemi, dziecięce buciki, pasiaki, staruszka z wytatuowanym numerem na przedramieniu, która nagle zasłabła.
Po latach, oglądając filmy i zdjęcia z obozu, czytając o nim książki, największe wrażenie robią na mnie relacje o dzieciach i pamiątki ich dotyczące. Zapewne dlatego, że sama jestem matką i odrzucam, nie mogę i nie chcę zrozumieć jak można być zdolnym do tak wielkiego okrucieństwa wobec tych najbardziej nieszkodliwych i bezbronnych.
Czym jest więc dziś dla mnie obóz w Oświęcimiu? Jest przede wszystkim świadectwem olbrzymiej, niewyobrażalnej krzywdy, jaką ludzie wyrządzili innym ludziom, świadectwem na to, do czego jest zdolny człowiek.
Mówi się o nienawiści, o rasowym uprzedzeniu. Czy aby na pewno za masowymi mordami stała jakakolwiek, nawet potępienia godna ideologia? Czy nie chodziło raczej o zwykłe bestialstwo i możliwość bezkarnego mordowania słabszych? Isaac B. Singer uważał antysemityzm za konsekwencję niechęci Żydów do asymilacji. Jednak w obozach śmierci mordowano z takim samym okrucieństwem Żydów ortodoksyjnych, jak i tych zasymilowanych, a również katolików, czy nawet księży – antysemityzm wydaje mi się więc jedynie pretekstem.
W naszych czasach, gdy rasizm jest oficjalnie odrzucony i potępiany przez cywilizowane państwa, prawie nikt nie przyznaje się do niego. Zastanawia mnie, czy siedemdziesiąt lat „oświecenia” naprawdę wystarczyło, by potomkowie nazistów szczerze odrzucili ”idee” ojców?
Czy pojawienie się nowego, charyzmatycznego dyktatora nie mogłoby na nowo zawrócić tłumom w głowach i wyswobodzić ich uśpionej agresji?
Wiemy przecież z historii, że ilekroć pojawia się możliwość mordowania i pastwienia nad innymi w imię tak zwanej ”wyższej idei”, idea taka zyskuje w oka mgnieniu licznych zwolenników.
Ta świadomość przeraża, dlatego ważne jest, żebyśmy opowiadali o Auschwitz młodym pokoleniom i uwrażliwiali je na cierpienie drugiego człowieka.  Krzywd wyrządzonych ofiarom hitleryzmu już nie naprawimy, ale mamy moralny obowiązek przekazywać naszym dzieciom prawdziwą historię o hitlerowskiej polityce zagłady, żeby ignorancja nie prowadziła do pomyłek, takich jak nazwanie Auschwitz „polskim obozem koncentracyjnym”, czy bezmyślnego powtarzania zwrotów mogących być postrzeganymi jako krzywdzące.
Ogólnie przyjął się np. zwrot „dzieci holokaustu”, który osobiście uważam za całkowicie niestosowny. Holokaust nie wydał tych dzieci na świat, tylko je zgładził, pozbawił życia, a wcześniej prawa do zachowania godności. Lepszy jest już termin „ofiary holokaustu”, choć holokaust jest pojęciem bezosobowym, a za śmiercią tych ofiar stała bardzo konkretna i osobowa banda zwyrodnialców.
Na lekcji internetowej, prezentowanej na stronie Muzeum  Auschwitz-Birkenau poruszyło mnie do głębi zdjęcie sióstr Nitka - małych dziewczynek z pluszowym misiem. 


Zdjęcie dzieci holokaustu? Nie, dzieci polskiego Żyda z Sieradza, Szymona Nitki, który z trzema nastoletnimi synami: Moszkiem, Binem i Rafałem został wywieziony do obozu w konwoju sąsiadującym z konwojem córek, a nastepnie zamordowany wraz z całą piątką swych dzieci.
Ostatnie mieszkanie rodziny Nitka mieściło się w małej kamienicy, przy ul. Oberkampf, w XI dzielnicy Paryża.
Kamienica ta stoi po dzień dzisiejszy, jednak patrząc na nią nikt by nie odgadł, jaki dramat wydarzył się w niej przed laty. Na parterze fast food z naleśnikami, drzwi frontowe oklejone ogłoszeniami, żadnej tablicy pamiątkowej, która mogłaby skłonić przechodnia do refleksji i zadumy nad przeszłością.


Ślad po rodzinie Nitka i tysiącach innych rodzin, które spotkał podobny los można odnaleźć dopiero w Muzeum Pamięci w Soah, w dzielnicy Le Marais. A przecież XI dzielnicę Paryża zamieszkiwało przed wojną wielu Żydów i z wielu domów powywożono ich do podparyskiego Drancy, a stamtąd do Auschwitz. Czy tak jesteśmy zmęczeni rozgrzebywaniem przeszłości, że nie chcemy oglądać twarzy pokrzywdzonych, dowiedzieć się gdzie żyli i jak się nazywali, czy może po prostu łatwiej nam myśleć o ofiarach hitleryzmu jak o bezosobowej masie, niż o konkretnych ludziach, np. Szymonie, Moszku, Binemie, Rafale, Adeli i Paulette Nitka, ojcu i dzieciach, którzy mieli nazwiska i twarze, a także marzenia i plany na przyszłość.
Przyjemnie jest, będąc w Paryżu, udać się na przechadzkę po wesołej XI dzielnicy, ale czym jest owa przyjemność wobec wzruszenia, jakie się odczuwa przechadzając się po warszawskim Muranowie, Placu Grzybowskim, ulicy Próżnej*... Kawałki cegieł, nieodbudowane fragmenty murów, wreszcie czarno-białe zdjęcia Żydów w oknach dają świadectwo o przeszłości – czy, jak głosi tytuł powieści Israela J. Singera „o świecie, którego już nie ma”.





Mam szczerą nadzieję, że publiczne pokazywanie twarzy ofiar hitleryzmu poruszy ludzi, w których historia zagłady  “bezimiennej masy“ nie wywołuje żadnych emocji - ludzi, którzy ważą się wykorzystywać symbole męki do prowokacji, czy reklamy, jak zrobili to specjaliści od marketingu estońskiej spółki GasTerm, posługując się zdjęciem tablicy „Arbeit macht frei” do reklamy gazu, czy pewien historyk-kolekcjoner ze Śląska Cieszyńskiego, który kopią tej tablicy udekorował bramę swej posesji.

***
Obóz w Oświęcimiu był dla wielu ostatnim przystankiem w przeprawie przez wojenną pożogę, miejscem na granicy dwóch światów. Liczbę zamordowanych szacuje się na ponad milion. Znaczną większość ofiar stanowili Żydzi, ale nie zapominajmy o zamordowanych Polakach, Romach i tysiącach jeńców przeróżnych wyznań i narodowości.
Ten były obóz zagłady jest teraz miejscem pamięci o wszystkich ofiarach hitlerowskiego terroru, bez względu na ich pochodzenie, wykształcenie, czy przynależność religijną. To miejsce, uświęcone krwią ponad miliona ofiar, nie powinno już nigdy więcej być przedmiotem targów o to, czy wolno wywozić z niego do innych muzeów eksponaty, a przede wszystkim o to, kto ma do niego większe prawo i czyje symbole religijne powinny się w nim znaleźć. Nie należy więc mylić pojęć. Kradzież tablicy z napisem „Arbeit mach frei” należy bez wątpienia uznać za czyn karygodny, a chęć wzbogacenia się na jej sprzedaży za dowód na zdziczenie i brak szacunku wobec pomordowanych, jednak, wbrew licznym opiniom, nie można uznać tej kradzieży za akt antysemityzmu, gdyż szydercze hasło z tablicy, sugerujące możliwość wydostania się z obozu dzięki pracy, adresowane było do wszystkich więźniów, nie tylko Żydów.
Siedemdziesiąt lat po zakończeniu wojny powinniśmy, bez względu na swoje wyznanie i nację, zdobyć się na chwilę refleksji nad wyrządzonym w Auschwitz złem, a odwiedzając to byłe miejsce kaźni, powinien połączyć nas szacunek do wszystkich ofiar, tak jak je kiedyś połączyła wspólna męka, cierpienie i bezsilność wobec okrutnego losu.







* Ten tekst napisałam w 2013 roku. Niestety zdjęcia, o których mowa zostały zdjęte po generalnym remoncie kamienic przy ulicy Próżnej.




sobota, 12 marca 2016

„International day of caring” w korporacyjnym wydaniu.

Pewna znana amerykańska korporacja z siedzibą w Paryżu, w której swego czasu pracowałam jako konsultantka, co roku brała czynny udział w obchodach Międzynarodowego Dnia Wolontariatu.
Obchody te były dla mnie czymś nowym i czekałam na nie z dużym zainteresowaniem i niecierpliwością.
Gdy nadszedł wielki dzień, zostaliśmy podzieleni na trzy grupy. Koledzy z pierwszej mieli zorganizować uroczysty podwieczorek, w którym można było uczestniczyć po złożeniu do puli bonów obiadowych. Druga grupa poprowadziła kolektę żywności w supermarketach, a żywność ta wraz z bonami obiadowymi, stanowiącymi część naszego wynagrodzenia, została przekazana „Les Restos du Cœur” - bardzo popularnej we Francji sieci zajmującej się dożywianiem najuboższych.
Ja znalazłam się w trzeciej grupie, która pojechała do wyznaczonej restauracji, by pomagać wolontariuszom w przygotowywaniu i wydawaniu posiłków.
Akcji przyświecał szlachetny cel, dlatego podeszliśmy do niej wszyscy z wielkim zapałem. Zapał ów nieco przygasł, gdy okazało się, że mamy jechać w specjalnie zamówionych na tę okazję koszulkach, reklamujących naszą korporację i informujących o szlachetności jej pracowników.
Jeszcze trudniej było już na miejscu, gdy szefostwo odpowiedzialne za logistykę kazało nam się ustawić do grupowego zdjęcia z chochlami do rozlewania zupy i bagietkami na tle kotłów z jedzeniem i odrapanych ścian stołówki.
„Jesteśmy najlepsi! Jesteśmy jedną drużyną!” – zaintonował dźwięcznie nasz dyrektor, nie zwracając zupełnie uwagi na ironiczne uśmiechy wolontariuszy spoza „drużyny mistrzów”.
Zażenowani postanowiliśmy przejść do czynu i poprosiliśmy kierowniczkę restauracji o jakieś konkretne zadania.
- Po pierwsze nie bójcie się – krzyknęła starsza pani, podając nam plastikowe fartuchy i rękawiczki. – Większość klientów to bardzo mili i kulturalni ludzie i posiłki odbywają się bez najmniejszych scysji. Zdarza się naturalnie czasem, że ktoś kogoś potrąci, albo ubrudzi jedzeniem i dochodzi do bójki. Wtedy tworzą się dwa obozy: biali i Arabowie, a w kilka minut później tworzy się też trzeci – Polacy, którzy wszystkich sztorcują.
Koledzy byli w siódmym niebie.
- Będziesz uspokajać – zaproponował ze śmiechem mój manager - Anglik, aczkolwiek Lechita po babce, a nieco zakłopotana swoją gafą kierowniczka wyjaśniła, że Polacy to nie są źli ludzie, tylko mają nieco za silne charaktery, no i niepotrzebnie nadużywają alkoholu.
Tymczasem zaczęli się zbierać pierwsi konsumenci więc zakrywając kompromitujące koszulki fartuchami przystąpiliśmy do wydawania posiłków, a czas ich wydawania okazał się dla mnie pełnym niespodzianek, tak pozytywnych, jak i negatywnych.
Mieszkam we Francji od przeszło dziesięciu lat, wiec byłoby hipokryzją z mojej strony napisać, że zdziwił mnie fakt, iż w „Restauracjach Serca” nie serwuje się wieprzowiny. Gdy spytałam kiedyś dyrektorki szkoły, do której chodzą moje dzieci, dlaczego ferie, powszechnie nazywane wielkanocnymi, przypadają często zupełnie nie wtedy, co Wielkanoc, odpowiedziała mi z wyższością, że Francja jest krajem laickim. 
Zezłościła się jednak na mnie, gdy drążąc temat ośmieliłam się zapytać dlaczego wobec tego, zapisując dziecko do stołówki szkolnej, można zaznaczyć, że nie je ono wieprzowiny, nie można natomiast poprosić o posiłki wegetariańskie, lub pozbawione innego rodzaju mięs. Nie chciałam, żeby ktoś się na mnie znowu złościł, więc w Restauracji Serca postanowiłam o nic drażliwego nie pytać.
Znacznie bardziej niż w przypadku wieprzowiny zaskoczył mnie natomiast fakt, że większość klientów stanowili ludzie czyści i uprzejmi, a jedynie czterech roztaczało wokół siebie woń nieprzetrawionej wódki - do tego, ku mej dumie i uciesze, nie byli to moi współziomkowie.
Z początkowym niedowierzaniem, które z czasem przemieniło się we mnie w uznanie, zaobserwowałam, że klienci restauracji nie rzucają się na wydawane posiłki, tylko z zachowaniem pełnej godności grymaszą i zadają pytania typu: „To ryba? Ale co to za ryba, bo ja nie wszystkie ryby lubię.”
Wielu prosiło o mniejsze porcje, a czasem o wprowadzenie drobnych zmian na talerzu: mniej, więcej sosu, sama marchew bez ryby, czy mięsa itd.
Słowem, pozwalali sobie na kaprysy niczym w drogiej, luksusowej restauracji, ale tylko jeden z czterystu konsumentów nakrzyczał na mojego kolegę, że nie chce ryby, tylko kotlet, a na moje pytanie czy ma ochotę na zupę, warknął : „do pani jeszcze nie doszedłem – nie pali się!”.

Gdy pora obiadu minęła, a w Restauracji Serca zrobiło się pusto, wolontariusze poprosili nas o pomoc przy myciu stołów. Niestety nie mogliśmy zostać, o godzinie 15ej mieliśmy cotygodniową międzynarodową wideokonferencję z innymi oddziałami firmy. Szlachetnej akcji naszej drużyny mistrzów miano poświęcić wielki, kolorowy slajd. Trzeba było na czas dostarczyć zdjęcia no i… serdecznie podziękować kolegom z innych krajów za ich „spontaniczny” aplauz.